Historia, na podstawie której napisałam „Ja sama” przyszła do mnie nie wiadomo skąd i od razu zmaterializowała się w mojej głowie w postaci w miarę spójnego konceptu na powieść. Było trochę tak, jak pisze Stephen King: „Wierzę, że tak naprawdę historie tworzą się same. Zadaniem pisarza jest zapewnić im miejsce, w którym mogą rosnąć”. Dodaje jeszcze: „Uważam, że najlepsze historie zawsze traktują o ludziach, nie o wydarzeniach, i to postacie są motorem napędowym”. Do mnie, zapewne zupełnie nieprzypadkowo, przyszła jako bohaterka i niekwestionowana królowa mojej książki, Marta – kobieta, która jest przerażona faktem, że sama nie wie kiedy stała się wiecznie spiętą żoną przy uroczym mężu. Mężu, którego wszyscy uwielbiają. A jej samej, ogarniaczce ogarniaczek, pozostał krzywy uśmiech i przytłaczające ją poczucie odpowiedzialności za wszystko. Wytyczanie kierunków, planowanie, organizowanie, odbieranie wykonania zadania, wreszcie mrówcza praca. Ona wie najlepiej, jak zrobić wszystko dobrze. No i ktoś musi wziąć to na siebie. Zwłaszcza, że Marta i Kuba mają córkę, Ninę.
Pierwszy, bardzo jeszcze intuicyjny i zupełnie nieprzepracowany pomysł na „Ja sama” wysłałam do wydawnictwa dwa i pół roku temu. Odnalazłam niedawno tego maila i byłam zadziwiona jak niewiele się w mojej powieści zmieniło. Ta historia po prostu zaistniała (łącznie z tytułem, który przyszedł już na tamtym etapie). Ja ją tylko odkrywałam.
Marta objawiła mi się jako współczesna Dulska. Nie ze względu na podwójną moralność, ale dlatego, że Dulska uosabiała pewien charakterystyczny dla swojej klasy rys. W ten sam sposób postrzegam Martę. Choć w jej przypadku chodzi raczej o pewne pokolenie kobiet z klasy średniej.
Marta jest perfekcjonistką i chce być we wszystkim najlepsza. Stara się być idealną matką. Nie odpuszcza ani trochę kariery zawodowej. To ona troszczy się o płacenie domowych rachunków na czas. To ona zajmuje się wychowaniem Niny. Brak partnerstwa w związku powoduje jednak, że zaczyna się powoli uginać pod własnymi wymaganiami wobec siebie.
Dlaczego to przede wszystkim my, kobiety, tak często walczymy z nieosiągalnym dążeniem do ideału? Jak sobie radzić z wpajanym nam ideałem Matki-Polki? Zawsze „grzecznej” dziewczynki (no bo chłopcy to chłopcy, wiadomo, żywe srebro, muszą się wyszaleć, ale żeby dziewczynka była niesubordynowana, to a fe!, brzydko). Jak godzić zawodowe ambicje i wychowanie dzieci? (i dlaczego to wciąż bywa takie trudne). Takie właśnie pytania zadawałam sobie podążając za historią Marty.
Zaplanowałam tę powieść jako rodzaj spowiedzi Marty. Autorefleksji, która pozwoli jej przełamać zamknięty krąg, w którym tkwi. Chciałam, żeby jej głos był słyszalny. Spodziewałam się, że wzbudzi emocje. Tak się rzeczywiście stało. Wiele z czytelniczek odnajduje w Marcie cząstkę siebie. Współczuje jej. To, co jednak mnie zaskoczyło to fakt, że Marta potrafi też do tego stopnia wkurzać i irytować. Cieszę się, bo to oznacza, że jest prawdziwa, ludzka. Ale nie przestaję się też zastanawiać, dlaczego tak się dzieje?
Czy to dlatego że żyje w warszawskiej bańce? Moja pierwsza redaktorka, Ewelina Szyszkowska, słusznie zaleciła mi dodanie takiego zdania, w którym Marta jasno zakomunikuje, że bycie w tej bańce to jej cel, bo, jak przewidywała, to będą pierwsze zarzuty jakie padną – że to powieść o bańce (tak, to miała być powieść dokładnie o tym).
Czy chodzi o to, że jest karierowiczką i jest nastawiona na sukces? Czy ciągle nie umiemy tego znieść u kobiety?
Czy może raczej rzecz w tym, że chce zarabiać pieniądze i wprost nam to w książce komunikuje? Czy razi nas jej materializm? Czy pieniądze są w Polsce tematem tabu?
Czy może chodzi o to, że jest na tyle inteligentna i samoświadoma, że niby wie, że coś jest nie tak, ale nie potrafi tego zmienić? I wciąż się szamocze? (choć czy to nie jest dokładnie tak jak z wieloma z nas?).
Bardzo jestem ciekawa odpowiedzi. Może Wy macie jakieś pomysły?
Aga Szynal