Ostatnimi czasy nie daję się porwać kalendarzowi wydawniczemu. Niemal nie czytam nowości. Od kiedy zadałam wam pytanie o współczesne pisarki, które są lub mogą stać się klasyczkami uświadomiłam sobie jeszcze mocniej jak wiele wspaniałej literatury kobiet mam do nadrobienia. Z jakiegoś przedziwnego powodu wiecznie było to samo: czytałam wszystko Paula Austera, choć nawet nie jestem jakoś szczególnie zauroczona jego prozą, natomiast jego żony, Siri Hustvedt już nie znałam (odkryłam dopiero „Wspomnienia przyszłości”). Izraelski pisarz Amos Oz to pisarz znany mi od liceum, ale o izraelskiej pisarce Zeruya Shalev po raz pierwszy usłyszałam dopiero niedawno z ust Justyny Sobolewskiej, która pokazywała w jednej z rolek jej książkę obok „Dziedzictwa” Philipa Rotha (które, a jakże, czytałam i uwielbiam).
Nadrabiam zatem i odkrywam perły.
Wspomniana przed chwilą Zeruya Shalev natychmiast szturmem zdobyła moje serce. Zaczęłam od jej „Bólu”, potem na czytelniczą listę wskoczyło „Co nam zostało”, a teraz dotarłam do trylogii, która przyniosła jej sławę: „Życie miłosne”, „Mąż i żona” i „Po rozstaniu”. Na razie udało mi się pochłonąć tylko pierwszą i ostatnią część tej trylogii i dosłownie płonę od jej czytania. Powieść psychologiczna to jest dokładnie to, co lubię najbardziej. A Shalev ma styl; swój, nie do podrobienia. Głęboko wchodzi w głowy swoich bohaterek i przeprowadza nas przez ich życie w sytuacjach kluczowych dla ich życiorysów. Jakie to gęste. Jakie to niekiedy mroczne. Jakie to prawdziwe!
Czyta się jej pisanie jednocześnie dość trudno, bo jej zdania nie chcą się kończyć, akapity nie pozostawiają wytchnienia, dialogi mieszają się z myślami, to co wyobrażone z tym, co prawdziwe, a jednocześnie absolutnie hipnotyzująco, bo to jest właśnie tak jak naprawdę się dzieje w naszym życiu duchowym, wszystko splata się ze sobą nierozerwalnie w jakiś jeden gigantyczny węzeł, który czasem z perspektywy pojedynczego człowieka zdaje się nie do odsupłania, a przecież jakoś trzeba żyć, trzeba go rozsupływać.
Zalewa nas masa treści. To co nowe walczy o wyparcie tego, co jeszcze przed chwilą też było nowe, ale już jest stare. Łatwo dać się zagonić do kolejki łapaczy nowości, którzy tworzą coraz większe stosy hańby wstydu albo z językiem na plecach (i za jaką cenę?) jakoś jednak nadążają. Tej jesieni nawet nie zaglądam w tę stronę. Rozkoszuję się starociami. Recykling w literaturze ma sens. Zwłaszcza, że teraz można już czytać klasykę, ale w wydaniu kobiecym. A kobiety szyją z literek całkiem na nowo. Mimo, że przecież te najważniejsze tematy wciąż pozostają te same, to kobieca na nie odpowiedź wciąż jest świeża.
Aga Szynal