Mój stosunek do „Ruth i Pen” Emilie Pine najlepiej wyraża to, że przeczytałam ją po raz drugi w ciągu jednego roku. Pierwszy raz w wersji anglojęzycznej. I teraz, tuż po tym jak odbyła się polska premiera, w przekładzie Olgi Dziedzic. Czekałam, żeby popłynąć z nią jeszcze raz. Chciałam mieć pewność, że nie umknęły mi jakieś subtelności, które wychwycę dopiero w polszczyźnie.
Uwielbiam Pine w esejach „O tym się nie mówi”. Ale jej delikatna (choć bynajmniej nie ulotna) proza przemówiła do mnie jeszcze dobitniej. Może dlatego, że fikcja w ogóle jest mi bliższa? Bywają pisarki i pisarze u których przejście z non fiction do powieści jest pełne zgrzytów. Pine zrobiła to genialnie. Wydaje się to tak naturalne, że aż zastanawiam się jak ciężko musiało jej się pisać? (Im prościej, tym trudniej). Stworzyła dwie pełnokrwiste bohaterki. Ruth. Psycholożkę, która boryka się z bezpłodnością. I wynikającymi z niej problemami małżeńskimi. Oraz Pen. Nastolatkę w spektrum autyzmu. Która przeżywa pierwsze zakochanie; w swojej przyjaciółce. Zanurzamy się w 24 godzinach z ich życia. Zwykłych i szczególnych jednocześnie. Takich, które mogą zmienić wszystko (co teraz). Widzimy to, co się wydarza. Ale przede wszystkim słyszymy ich wewnętrzne głosy (to tu wydarza się najmocniej).
Emilie Pine jest dla mnie aktualnie jedną z najważniejszych pisarek. Oddaje współczesność, która mnie interesuje. W sposób, który mnie porusza.
Aga Szynal