To w zasadzie nie są odkrycia, to są proste historie, jakie każda z nas. Ale jednocześnie objawia się coś takiego w pisaniu Marty Dzido, że jest tak, jakby to było jednak całkiem na nowo.
Czuć w tych opowiadaniach światło babiego lata. Pełne, nabrzmiałe od minionych sierpni i lipców, nimi syte. A jednocześnie już z wyczuwalną nutą nadchodzących chłodów. Ciemności. Bo przecież nie ma innego wyjścia, zawsze nadchodzą. Tak było na początku, teraz i my w tym. Co robić. Za nami wiele wiosen, nic co ludzkie nie jest nam obce. Będzie więc i historia o raku. Chłonęłam te emocje. Znam ten strach. Oraz ta miłosna. Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Miałam na nią czuły radar zrozumienia.
Marta Dzido obraca kobiecość na wiele sposobów. Tym razem na ruszcie – dojrzałość. Toczy się koło pokoleń, wraca do niej dawna dziewczynka, którą była; gdy patrzy w gwiazdy widzi Wielką Niedźwiedzicę, babcię. Jest też pierwszy krzyk – pewnej jesiennej nocy, gdy zapłonął stos parasolek („Wiele wody upłynęło w mojej rzece, nim wezbrałam”). I wiele innych historii. Tym razem nie wszystkie przekonały mnie tak samo mocno, ale większość tak, a były takie w których zanurzyłam się aż po cebulki włosów.
Cały tom połknęłam w jeden wieczór. Wrażenie obcowania z tą literaturą się nie zatrze, bo jest wyjątkowa. Wyjątkowo kobieca.
„Mam swoje lata, wreszcie umiem latać”.
Aga Szynal