BLOG O LITERATURZE KOBIET

Kameralne czytanie? Koniecznie.

Drogi pamiętniczku, dzisiejszy wpis chcę poświęcić wymyślonej przez www.instagram.com/hopeforbooks akcji, z którą jest mi tak bardzo po drodze, że nie mogę milczeć, ręce same rwą się do klawiatury, literki czekają w gotowości. Dominika, dziękuję za ten pomysł! I życzę Ci powodzenia w nagłaśnianiu tej akcji. A sama niniejszym przyłączam się do jej rozpowszechniania. Bo warto. O co chodzi? Tytuł wpisu (tożsamy z hasztagiem, który wymyśliła Dominika) wyjawia właściwie cały koncept: o kameralne czytanie. Tylko co to znaczy? Nic innego, jak o czytanie książek wydawanych przez małe wydawnictwa. Ale właściwie dlaczego akurat takie? Ano właśnie! Tu leży pies pogrzebany.

Jako kompletna dyletantka, jeśli chodzi o branżę wydawniczą, nie mogę jednak nie dostrzec zmian, które zachodzą aktualnie na wydawniczym podwórku. Obserwuję je z jednej strony jako zapalona czytelniczka (która jednak, przyznaję, pochłaniając zawsze masę książek, nie zwracała długo zupełnie uwagi na to, co kto wydaje), a z drugiej jako osoba od wielu lat zajmująca się marketingiem po stronie agencji oraz prowadząca własne firmy (co oznacza zaznajamianie się z najróżniejszymi biznesowymi zagadnieniami). Wreszcie – również jako poczatkująca pisarka, która niedługo debiutuje w modelu self-publishingu. Jakie z tego wszystkiego wynikają wnioski? Małym się chce!

Chce się podejmować ryzyko i wydawać tłumaczenia istotnych intelektualnie zachodnich tekstów, o których z góry wiadomo, że nie sprzedadzą się w setkach tysięcy egzemplarzy (Wydawnictwo Filtry i „Przywiązania” Vivian Gornick, czy Cyranka i „Zła feministka”). Chce się szukać niebanalnych tytułów, jak „Oprzyj swoją samotność o moją” Wydawnictwa Marpress, „Córeczka” KEW, „Ostatnie stadium” Niny Lykke od Pauzy, czy „Ukochane równanie profesora” z Wydawnictwa Tajfuny.  Chce się poszukiwać niszowej, lokalnej prozy nie wpisującej się w sztampowy wzór pisania, a w związku z tym takiej, o której nie wiadomo dobrze, czy do kogoś trafi, czy wręcz przeciwnie, utonie w morzu innych tytułów („Koniec świata, umyj okna” Agnieszki Jelonek czy „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia” Ishbel Szatrawskiej, obie ze stajni Cyranki lub „Frajda” Korporacji Haart ). Małe wydawnictwa nie myślą o ekonomii skali. Myślą o dobrej literaturze. Starają się znajdować czytelnicze nisze (często pewnie po prostu zgodne z tym, co same i sami uważają za interesujące). I chwała im za to!

Jako osoba pracująca przy marketingowym wsparciu biznesu wiem dobrze, jak łatwo wejść w impas związany z pozornym betterwisserstwem „dużego”. My wiemy, jak to się robi, bo robimy to od lat. Sprzedaje się to i to. To nie. Nie ma sensu tego sprawdzać, kto będzie za to nadstawiał głowę? Nikt się nie pcha pod gilotynę. To dlatego największe formy kupują czasem startupy – kupują młodą krew. Kupują: „O! Nie wiedzieliśmy, że nie można, więc to zrobiliśmy”.  Coś takiego wydarza się właśnie na rynku czytelniczym. Nie można wydawać książek poniżej dziesięciu arkuszy wydawniczych, bo czytelnicy lubią tylko takie? Pewnie, że wydamy! Nie można pisać bez dialogów, bo kto to będzie czytał? Bierzemy na tapetę. Okładka najlepiej ze zdjęciem, bo kto spojrzy na te wydumane projekty graficzne? E tam. I tak dalej i tym podobne. W małych wydawnictwach jest życie. Dlatego, jeśli tylko czytanie jest dla nas ważne, warto je wspierać.

Pokrewnym tematem, który mnie akurat osobiście żywo interesuje, jest self-publishing. Od początku zastanawiałam się nad tym modelem wydawniczym. Czytałam liczne analizy na temat tego, że na Zachodzie jest on powszechny, również jeśli chodzi o fikcję. Ale długo się bałam. Wydawnictwo wydawało mi się tym niezbędnym elementem, który pomoże mi pokonać strach, że to, co piszę nie jest dobre. Z tym, że zadawane mojej powieści pytanie brzmiało zupełnie inaczej: czy to się sprzeda? Dlatego ostatecznie ja sama postawiłam sobie inne pytanie. Dlaczego chcę wydać książkę? I szczera odpowiedź brzmiała: po to, żeby wydać coś, co mi samej się podoba, pod czym mogę się w stu procentach podpisać i porozmawiać o tym z ludźmi, których zdanie cenię i z którymi współdzielę czytelnicze gusty. Pogodziłam się z tym, że nie celuję do mas. W końcu sama jestem w niszy.

A że uwielbiam samodzielnie prowadzić projekty, no i wolę działać, niż biernie czekać, co zrobią inni, decyzja zapadła. Zwłaszcza, że dzięki bookstagramowi z łatwością znalazłam wspaniałą ekipę do redakcji, korekty, składu i stworzenia okładki (dziękuję Ewelinie Szyszkowskiej, Sylwii i Tomaszowi Chojeckim, Kasi Mróz-Jaskule i Elce Grądziel). 18 lipca – planuję premierę „Ja sama”.

Bać się zaczęłam dopiero niedawno. Ale na moje strachy już całe szczęście jest za późno. Złowiłam samą siebie w garść działania (praktykuję to życiowo nader często).

Czy zatem w modelu self-publishingowym też można wydawać dobrą literaturę? Na to pytanie odpowiecie sobie już sami. Prawdę mówiąc, ja nie znam żadnych polskich przykładów dobrych powieści wydanych w ten sposób (a tak naprawdę nie znam w ogóle żadnych przykładów wydanej w ten sposób na polskim podwórku fikcji).

To nieco przerażające robić coś zupełnie nowego. Ale też – to dopiero ekscytujące robić coś zupełnie nowego!

Ostatnio na profilu www.instagram.com/dylematyliderki przeczytałam, że kobiety nie są wychowywane tak, żeby umieć i chcieć ryzykować. Uczy się nas, że jeśli można przegrać, to lepiej nie podejmować próby. Ja jednak podjęłam. Do realnych siniaków, których nabawiłam się ostatnio podczas biegowej przewrotki, jestem gotowa doliczyć te duchowe.

Aga Szynal

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Więcej
Postów